Gdy tylko odłożyłem słuchawkę, wiedziałem, że najbliższe 2 tygodnie będą bardzo udane, to znaczy miałem taką nadzieję. Dzięki dobrym informacjom przekazanym drogą telefoniczną otrzymałem dwutygodniowe okienko na wyjazd. Nie abym wcześniej nie miał na to czasu, potrzebowałem jednak bodźca, który mnie do tego popchnie.
Od początku plan był jasny i prosty – dużo wspinania. Potrzebowałem tego. Potrzebowałem również odpowiedniego partnera, który pomoże mi w realizacji tego celu. Szczęśliwie się złożyło, że Sylwia – w związku ze swoją niedawną kontuzją – również potrzebowała urozmaiconego i intensywnego wspinania.
Wyjazdy w klimacie napinkowym, bez ekscytacji wspinaniem, za to z nagminną ignorancją pięknych linii nie są dla mnie. Zmęczyło mnie to i pośrednio przyczyniło się do poważnego spadku motywacji, zgubienia gdzieś po drodze przyjemności idącej ze wspinania. Wielu wspinaczy młodego pokolenia, obdartych ze swojej niewinności przez kolorowe filmy z lanserskim towarzystwem ma wytworzony fałszywy obraz wspinania. Szybki pakun i jazda. 15 godzin i jesteśmy na miejscu. Zillertal – mnóstwo skał, doskonała infrastruktura. Dla mnie to pierwsza, natomiast dla Sylwii druga wizyta w tym rejonie. Co jakiś czas pada, szybkie szałery nie przeszkadzają jednak w znalezieniu wartościowych głazów. Większym przeciwnikiem okazuje się być jednak sam rejon, jak się okazało na próżno szukać tu dużego zagęszczenia dobrych jakościowo wspinaczek. Dużo problemów kończy się bez topoutów, prawie każdy głaz oferuje jakiś trawers, starty z ustalonych chwytów, a ograniczniki lub głupie zakazy pojawiają się tu nie rzadziej niż na swojskiej jurze. Nie zniechęceni takim stanem rzeczy wędrowaliśmy wraz z Sylwią po lesie i rzucaliśmy materace pod wszystkie estetyczne linie. Efektem tego było pokonanie prawie 60 boulderów w przeciągu 6 dni wspinaczkowych. Jest to nie lada wynik, biorąc pod uwagę to, że na poprzednim 2 tygodniowym wyjeździe pokonałem może z 10 baldzików. Nie ma co ukrywać, forma w Zille była marna. Niemniej jednak główny cel wyjazdu został osiągnięty. Znów wiem, że potrafię i chcę się wspinać. Wiem również dlaczego.
PS. Po Zillertalu odwiozłem Sylwię do Magic Woods, gdzie udało mi się powspinać jeden dzień. Była to miła konfrontacja z moimi wspomnieniami. Jakości tamtych przystawek nic nie odbierze. Nawet tłumy bulderowców od których można czasem usłyszeć: „Magic Woods is not so magic anymore”.
PS.2. Udało się także wyskoczyć w Tatry, niestety jednak ze względu na pogodę nie dane nam było się za dużo powspinać…
Maciek Kalita
fot. Sylwia Buczek
ten post był modyfikowany 9 kwietnia 2020 16:35