W tym roku zanotowałem wiele „początków sezonu”. Słaba, niestabilna zima nie pozwoliła na częste (jakiekolwiek?) wypady w Ciężkowickie piachy, czy nawet do ukochanego Zimnego Dołu :). Zdarzały się pojedyncze wyjazdy i tyle. Ciężko to nazwać początkiem czegokolwiek, chyba że bólu głowy, o który przysparzał mnie brak perspektyw na spadanie na materac na łonie natury.
Zmęczony stagnacją i „nic nieróbstwem” postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i zacząłem zastanawiać się nad wyjazdem w bardziej stabilne atmosferycznie kraje. Ustalona data to przełom lutego i marca… Hiszpania! Przecież zawsze chciałem wrócić do Albarracin. Rejonu, który zainfekował mnie groźnym wirusem Boulderensis Napierdalasensis. Było to 5 lat temu. Szybki pięciodniowy wypad z bratem i Brucem Lee-Gasem. Niby nic specjalnego, przecież dwa miesiące wcześniej byłem na 5 tygodniowym wypadzie do Rodellaru. Przepadłem. Zobaczyłem te kamienie i wiedziałem, że właśnie tym chcę się zajmować.
Albarracin…
…idealny początek sezonu. Kolejny z rzędu, tym razem musi się udać! Sprawdzamy z ekipą (Sylwia „Bylwia” Buczek i Maciej „Sidol” Sitarz) pogodę. Obecnie nie jest idealnie ale długo terminowa prognoza przewiduje tylko dwa chłodniejsze dni a potem lampa i 10/15 stopni. Ideał! Jedziemy! A raczej lecimy!
Girona przywitała nas słońcem i lekkim wiaterkiem. Parę formalności w wypożyczalni samochodów i już zapinamy pasy w nowym krążowniku szos. 500km drogi mija bardzo szybko i wieczorną porą dojeżdżamy do Alby. Szybka akcja poszukiwawcza noclegu, kolacja, sen.
Poranek chłodny ale przecież niczego innego się nie spodziewaliśmy. Podnieceni jemy śniadanie, i ruszamy w skały. Temperatura około zera i dokuczliwy wiatr. Nakręceni pokonujemy kolejne rozgrzewkowe przy staweczki. Palce zimne, ciężko je rozgrzać a jeszcze ciężej utrzymać ich temperaturę. Mimo to uderzamy z grubej rury na pierwsze klasyczne 8A o wdzięcznej nazwie El orejas de las regletas. Mimo niesprzyjających warunków udaje nam się z Sidem porobić większość ruchów na tym palczastym problemie. Nasze półgodzinne starania skwitowaliśmy stwierdzeniem: „E tam, pierdola, przyjdziemy jak będzie lepszy warun”. Niestety, nie nadszedł…
Prognoza kłamała nas w żywe oczy. Prosiliśmy, błagaliśmy o choć odrobinę słońca, troszkę wyższą temperaturę niż minus pięćset i delikatną bryzę zamiast wbijającego szpilki wiatru. Codziennie miało się wszystko odmienić, jednak było coraz gorzej. Mimo to nie traciliśmy pogody ducha i staraliśmy się na wspinać tyle ile to tylko możliwe. Odgarnialiśmy śnieg, lepiliśmy bałwany a nawet tańczyliśmy w kółeczku, aby nawzajem się ogrzać. Generalnie po tygodniu nie mieliśmy zamiaru dłużej marznąć i zaczęliśmy szukać alternatywy.
Wspinanie w El Cogul jest do bani
Ruszyliśmy do El Cogul, całkiem sporego rejonu boulderowego w pobliżu Lleidy. Mimo kilku perełek takich jak Beer Action jakość boulderów nas jednak nie powaliła. Co prawda to tam padły „przejścia wyjazdu” ale na pewno nie leciałbym, po nie na drugi koniec Europy. Generalnie dwie nienazwane 7C+/8A , które udało mi się pokonać w Polsce uchodziłyby za bouldery średniej urody…
Pogoda pod Lleidą była znacznie lepsza niż w Albarracin. Jednak i tak było nam dane wspinać się w tej okolicy jedynie przez 3 dni. Niestety gościnność hiszpańskich dresów boulderowych nie przypadła nam do gustu. Pomyśleli najwyraźniej, że podprowadzenie nam dwóch najlepszych crashpadów jest wspaniałym pomysłem! Tak to prawda. Takie rzeczy się zdążają. Nie wiem jakim burakiem i chamem trzeba być aby przyjezdnym boulderowcom ukraść coś tak niezbędnego jak crashe! Najpierw wymarzliśmy w Albarracin, potem okradziono nas w El Cogul. Przez to wszystko nie mieliśmy już ochoty korzystać z Hiszpańskich dobrodziejstw. Zmęczeni czekaniem na poprawę pogody i walką o jakąkolwiek możliwość wspinania, postanowiliśmy zakupić bilety na wcześniejszy powrót do Polski.
Początek sezonu w Hiszpanii wydawał się wspaniałym pomysłem. Wyszło jak wyszło. Nie zawsze musi być kolorowo i wspaniale. Najlepsza część wyjazdu czekała na nas w domu. Następnego dnia po wylądowaniu w Krakowie zebraliśmy manatki i ruszyliśmy do Borzęty! Boże jaki warun, jak ciepło, ile wspinania, jakie te baldy są super! Zachwytów nie było końca. Dzięki ciężkim doświadczeniom w Hiszpanii nauczyliśmy się cieszyć tym co mamy u siebie. Sezon rozpoczął się w najlepsze….
Dotychczas udało mi się przejść m.in.:
– Magica 8A+ (FA) – Zimny dół
– Podniebny Szpan 8A – Borzęta
– 1a 7C+/8A – El Cogul
– 1c 7C+/8A – El Cogul
– Masensu! 7C – Borzęta
Maciek Kalita
fot. Sylwia Buczek
ten post był modyfikowany 10 lipca 2018 12:47