X

Rajdy przygodowe w wykonaniu Tomka Kowalskiego

Podchodzę do góry jak dziewczyna w białych kozaczkach na giewont: wolno, potykam się i robię dobrą minę do złej gry. W dodatku nie podchodzę na Giewont tylko na Kasprowy. Podchodzę, a powinienem biec. Przede mną kilkadziesiąt zawodników, nawet koleś w hawajskich spodenkach. To zdecydowanie nie mój dzień, a już na pewno nie dzień na ściganie się w I mistrzostwach Polski w Skyrunningu – Biegu Marduły. Mimo, permanentnego braku czasu, udało mi się wystartować w kilku zawodach. Trzy razy byłem zadowolony, a raz załamany ze swojego wyniku.

Jeszcze w kwietniu zmotywowany wynikami chłopaków na półmaratonie warszawskim wykręciłem swoją życiówkę na poznańskiej wersji półmaratonu. 1h27min45sek, jak to się mówi „dupy nie urywa”, ale zważywszy na małą ilość treningu i całkiem niezłe samopoczucie w trakcie i po biegu , to mogę być zadowolony.

Potem nieszczęsny Bieg Marduły. Liczyłem, że „jakoś pójdzie” mimo, że nadal do treningów się nie przyłożyłem. Skończyło się zgonem na pierwszym podbiegu na Nosal, a potem było jeszcze gorzej. Ostatecznie zająłem 83 (na 239) miejsce, ale „przybiegłem” godzinę po zwycięzcy – Marcinie Świercu. Porażka, zważywszy na moje górskie zapędy. Gdzie doszukiwać się błędu? Po prostu to nie był mój dzień…

Musiałem się odbić od dna motywacyjnego i jak co roku wystartowałem w Malta Trail Run. Nie sądziłem, że uda mi się poprawić zeszłoroczny czas a tu niespodzianka. Biegło mi się znakomicie i z czasem 31min22sek kończę zawody na dobrym 13 miejscu. Jest jednak jakaś moc.Przyszedł czas na start na jednym z nielicznych rajdów przygodowych, kolejnej edycji znanego rajdu On-Sight. Razem z Piotrkiem Kłosowiczem, znanym w kręgach niezniszczalnym długodystansowcem, ruszamy do boju tradycyjnie jako Poco Loco Adventure Team. Trasa ponad 200km, dużo roweru (sic!), rolek, biegania , a po drodze eksploracja bunkrów. Start o 24. Pogoda hardcorowa: w nocy leje się ściana wody, która ogranicza widoczność do kilkunastu metrów w dzień upał nie do zniesienia. Do tego pełno błota i przedzieranie się przez niekończące się pola pokrzyw, ostów, zboża, kaktusów i czego tam jeszcze. Nigdy nie miałem tak podrażnionych nóg. Nawet lekkie muśnięcie delikatną trawką kojarzyło się raczej z chlastaniem biczem. Mimo stosunkowo płaskiego terenu zawody bardzo wymagające fizycznie i nawigacyjnie. Stawka w kategorii Masters całkiem konkretna. Są Inov-8, zdobywający ostatnio zagraniczne rajdy Addidad Terex, team 350, Mod-x i kilka innych znanych i mniej znanych teamów.

A sam rajd? Po raz kolejny potwierdziło się, że trzeba walczyć do samego końca. Mimo kilku konkretnych wtop nawigacyjnych, błędów w oznaczeniu punktów, eksploracji nie tego bunkra co trzeba, na przed ostatnim etapie biegowym udaje nam się dogonić prowadzący zespoł Mod-X. W strugach deszczu, ciągnąc za Piotrkiem na rowerze zdrowo ponad 30km/h czułem się jak Lance Armstrong finiszujący na Tour de France. Do ostatniego punktu ważyły się losy wygranej, ale tym razem rozegraliśmy to bez rozlewu krwi i potu. Wspólnie z Mod-x wjeżdżamy uśmiechnięci na metę zajmując ex-equo I miejsce w kategorii Masters, z kolejnym zespołem prawie 2h za nami. Mój największy chyba rajdowy sukces, a do tego okazało się, że już nie jestem najgorszy na rowerze. Awansowałem do klasy średniej 😉

Wcześniej w czteroosobowym składzie wystartowaliśmy w rajdzie przygodowym Wertepy Adventure Race:

Minął rok od naszego poprzedniego startu w Wertepach. Wtedy wygraliśmy, chodź nie bez walki. Teraz wygrana wydaje się dużo większym wyzwaniem. Na starcie stajemy w czwórkę: Kapitan napieracz – Aga, doświadczony koń pociągowy – Mikołaj, superman nowicjusz – Marcin, no i ja, navigator-kombinator. Chociaż w rajdach przygodowych startuje już od 2003 roku, to po raz pierwszy staję na starcie w prestiżowym, czwórkowym składzie. Sukcesem można nazwać, że w ogóle udało nam się stworzyć zespół, co więcej całkiem mocny zespół. Jednak od początku wisiał nad nami wielki znak zapytania: Na co nas stać? Dostaliśmy nr 4 jak cztery żywioły, cztery pory roku, czterej pancerni, czterej power rangers. Czterej jeźdzcy apokalipsy!;) Poco Loco Adventure Team. Czas Start!

Godzina 24:00 ruszamy z kopyta (na rowerze). Mapy dostaliśmy kilka minut wcześniej i od razu widać, że Remik – konstruktor trasy, stanął na wysokości zadania. Prawie każdy punkt można zaliczyć innym wariantem. Tym razem bardziej od pancernej łydki będzie się liczyć dobra nawigacja (choć pancerna łyda na pewno nie zaszkodzi). Na pierwszym punkcie lądujemy razem z liderami i kilkoma innymi teamami. Liderzy to były zespół Code 34, który rok temu zajął 8 miejsce w Mistrzostwach Świata. Udaje nam się trzymać razem do trzeciego punktu. Niestety nasz początkujący team nie jest w stanie nawiązać z nimi walki i wkrótce nikną z pola widzenia. Po konkretnej wtopie na etapie rowerowym lądujemy na przepaku na trzeciej pozycji ramie w ramię w zespołem Inov-8. Dalsza część zawodów przebiega pod znakiem wzajemnego doganiania się. Etap pieszy kończymy o świcie już na drugiej pozycji robiąc nieco przewagę nad kolejnymi „inowejtami”. Trochę jesteśmy zaskoczeni, bo nie mamy jakiegoś mocnego tempa, nawigacja pozostawia wiele do życzenia, a drugi team składa się, co by nie było, z prawie samych nawigantów do tego ze stalową łydką, na czele z Irkiem Walugą. Jakoś udaje nam się jednak im ucieć.

Na kolejnym rowerze nie ma zaskoczenia. Znowu zostaje ze mnie dętka, a reszta teamu rekreacyjnie sobie jedzie czekając na mnie od czasu do czasu. Mimo tego, sprytnym wariantem dochodzimy na zadanie specjalnie – desant rowerowo-pontonowy, przed Inov-8.

Kajaki miały być naszą mocną stroną. Mikołaj jest w końcu trenerem wioślarstwa, więc ramiona ma większe niż cały kajak. Marcin z kolei też mały nie jest, więc wspólnie udaje nam się płynąc całkiem szybko, a co najważniejsze prosto. Do tego błyskotliwy pomysł na „przenoskę” przez cypel dał nam dodatkowe 5 minut przewagi. W ten sposób na ostatni, rolkowy etap, wyjeżdżamy psychicznie nastawieni na zwycięstwo (właściwie drugie miejsce, bo pierwszego zespołu już nie dogonimy). Dzięki super-szybkim rolkom pożyczonym od Kuby Wolskiego (w tym miejscu dziękuję) rozwijam mega prędkości bez specjalnego problemu. Nie idzie nam specjalnie jazda „w tunelu” , ale całkiem chyżo pomykamy do przodu. Co najważniejsze, nikogo za nami nie widać! Do czasu… Chyba straciliśmy czujność, bo na powrocie z jednego punktu spotykamy naszych odwiecznych rywali – Inov-8. Zestresowaliśmy się, nie powiem. Stajemy jednak na wysokości zadania i wrzucając ostatni posiadamy bieg mkniemy w kierunku mety po drodze zaliczając wywrotkę i gubiąc się w mieście kilkaset metrów przed metą.. To byłby tragiczny scenariusz, ale szczęśliwie nasi rywale też się gubią i docieramy na metę na drugim miejscu!

Jestem szczęśliwy, bo to jeden z moich najlepszych wyników w rajdach przygodowych, do tego w zupełnie nowym , czeteroosobowym Poco Loco Adventure Team. Jeszcze będzie o nas głośno! 😉

Tomasz Kowalski

ten post był modyfikowany 19 września 2017 14:39

Tomasz Kowalski: Góry były w mojej rodzinie od zawsze. Moi rodzice oraz brat szkolili się w Klubie Wysokogórskim w Katowicach w którym kilka lat później również ja ukończyłem kurs wspinaczki skalnej. Na początku traktowałem wspinanie i turystykę zupełnie rekreacyjnie i wówczas nie przypuszczałem, że kiedyś wspinać się będę w wysokich górach tak jak moi dziecięcy idole: Kurtyka, Kukuczka, Piotrowski czy Długosz. Zamiast lektur zaczytywałem się w książkach górskich i podróżniczych, których pokaźną bibliotekę zgromadził przez lata mój tata. Naszą rodzinną tradycją stało się zimowe zdobywanie Babiej Góry. Początkowo „przez Bronę” potem słynną „Percią Akademików”, która w ciężkich, zimowych warunkach przypomina bardziej alpejską wspinaczkę niż wycieczkę w Beskidach. Przełom nastąpił w roku 2004 kiedy autostopem pojechałem z Polski do Chamonix i razem z moja ówczesną partnerką zdobyliśmy Mont Blanc granią Gouter. Bez drogiego sprzętu, nocując pod namiotem do tego z ogromnym bólem głowy, który dopadł mnie na 4000m n.p.m. Pobiłem „rodzinny” rekord wysokości i zrobiłem mały krok do przodu, który przerodził się w kolejne, śmielsze plany. Kolejne lata to pogoń za „Koroną Ziemi”, najwyższymi szczytami wszystkich kontynentów. W 2006 zdobywam Kilimanjaro podczas miesięcznej podróży po Kenii i Tanzanii. W 2007 podejmuje samotną próbę zdobycia Aconcagua, najwyższego szczytu Ameryki Południowej. Próba kończy się po 3 dniach w basecampie kiedy lekarz stwierdza u mnie obrzęk płuc spowodowany ogromnym wysiłkiem i zbyt szybką aklimatyzacją. Tego samego roku zdobywam z wielką trudnością Elbrus, przeziębiając płuca. W 2009 roku podejmuję kolejną, samotną próbę zdobycia Aconcagua. Tym razem dzięki treningowi i dobremu przygotowaniu zdobywam samotnie górę, a następnie dwa kolejne szczyty: Ojos del Salado oraz Monte Pissis. Dzięki temu zostaję samotnym zdobywcą trzech najwyższych szczytów Ameryki Południowej w ciągu zaledwie 15 dni. Wchodziłem od strony argentyńskiej, gdzie samotne wyprawy są rzadkością. Dodatkowo udało mi się ustanowić rekord szybkości w zdobyciu Ojos del Salado od strony argentyńskiej, 100km w 4 dni od drogi do drogi. W międzyczasie zaczynam trenować bieganie i wspinanie. Startuję w zawodach bulderowych, maratonach i rajdach przygodowych odnosząc czasem swoje małe sukcesy. Po studiach wykorzystuję ostatnia szansę i za zarobione pieniądze ruszam w podróż dookoła świata. W tym czasie startuję w biegach górskich, ultramaratonach w kilku krajach oraz zdobywam Górę Kościuszki i przechodzę wraz z Szymonem Kałużą 100km trawers Denali, najwyższej góry Ameryki Północnej. Zejście z McKinelya przez roztopiony lodowiec Muldrow jest raczej wyprawą, której nie chciałbym powtórzyć. Wpadnięcie do szczeliny, brak jedzenia, lawiny, stres i każdy krok na granicy ryzyka. Traumatyczne doświadczenie, po którym znacznie bardziej zacząłem doceniać życie... W 2010 roku zostaję laureatem nagrody im. A. Zawady dzięki której wprowadzam w życie plan zdobycia 5 szczytów Śnieżnej Pantery w ciągu jednego sezonu. Niestety po 28 dniach i 4 szczytach kończę wyprawę z powodu braku partnera i zbyt dużego ryzyka samotnej wspinaczki na Pik Pobiedy. 2013 - uczestnik zimowej wyprawy na Broad Peak, odbywającej się w ramach projektu "Polski Himalaizm Zimowy 2010 - 2015" W dniu 05 marca 2013r. zdobył szczyt Broad Peak (8047m n.p.m.) wraz z trzema himalaistami: Adamem Bieleckim, Arturem Małkiem oraz Maciejem Berbeką. Zapisali się w historii jako pierwsi himalaiści na świecie, którzy zdobyli ten szczyt zimą. 6 marca został oficjalnie uznany za zaginionego a następnie za zmarłego podczas zejścia ze szczytu. Ciało Tomka przesunięte i zabezpieczone przez wyprawę Jacka Berbeki w lipcu 2013r a następnie powtórnie zabezpieczone w 2014r. przez Karima Hayata, pozostaje na wysokości ok. 7900m n.p.m

Ta strona używa cookies