Każdy krok powoduje przeraźliwe skrzypienie śniegu, a w tle słychać nieustanny świst wiatru. Światło czołówki przebija się przez mrok, odsłaniając zaledwie kilka metrów. Cała ta sceneria wydaje mi się nieco absurdalna i nadaje się na ujęcia z jakiegoś horroru. Dochodzę w końcu do jakiejś pionowej skały, która stanowi skuteczną osłonę przed wiatrem. Odwracam się do niej plecami, poniżej widzę zbliżające się powoli światełko czołówki. Zegarek wyświetla 4:45, do świtu pozostało jeszcze ponad godzinę. Wyciągam z plecaka termos i nalewam gorącej herbaty, częstuje nią Maćka, który przed chwilą do mnie doszedł. Pijemy po kubku gorącego napoju i bez słowa ruszamy do góry. Jest 12 listopada 2014 r., trwa atak szczytowy na Demawend.
Demawend – najwyższa góra Iranu
Przed wyjazdem do Iranu niemal wszyscy, z którymi rozmawiałem, pukali się w czoło i mówili: “Dokąd ty jedziesz? Przecież tam wojna i terroryści”. Moje wyjaśnienia rzadko skutkowały zmianą zdania, dlatego z czasem po prostu przestałem wyjaśniać. Teraz, bazując na własnych doświadczeniach, napiszę krótko – Iran to kultura i niesłychana gościnność.
Cel podróży był prosty, wejść na Demawend (5632 m n.p.m.) – najwyższą górę tego kraju. Wulkan ten, jest atrakcyjnym celem letnich wycieczek, a samo wejście nie stanowi problemów technicznych, jednak w warunkach zimowych wspinaczka nie jest już taka banalna. Podczas naszego listopadowego wejścia, temperatura na szczycie wynosiła poniżej -20 stopni C, ponadto wielokrotnie byliśmy zmuszeni torować sobie drogę w śniegu sięgającym do kolan. Ten niestandardowy termin wyjazdu ma jednak jedną, wielką zaletę, miejsce które zazwyczaj jest oblegane przez tłumy turystów, w tym czasie jest praktycznie bezludne.
Zdobywać górę planowaliśmy we trzech, razem z Maćkiem Trzeciakiem i Markiem Szymańcem. Chłopaków poznałem podczas wyjazdu na Grossglockner w 2012 r. i od tego czasu regularnie umawiamy się na listopadowe wypady górskie. Podróż z Polski pod zbocza najwyższej góry Iranu zajęła nam blisko 40 godzin. Ekonomiczny transport często każe dopłacić w dodatkowej walucie, zwanej „czas”. Dlatego też, gdy w końcu znaleźliśmy się w miejscowości Polour, z której odchodzi droga pod Demawend, byliśmy niezwykle szczęśliwi, wtedy wszystko zależało już tylko od nas.
Jurek Kukucza otwiera niejedne drzwi
Pierwszy dzień w górach to blisko 17-kilometrowe podejście do obozu 1, który znajduje się na wysokości ponad 3000 m n.p.m. Na miejscu okazało się, że jedno z pomieszczeń starego baraku jest otwarte, zatem niesione przez nas namioty pozostały na dnie plecaków, a my szybko zaadoptowaliśmy miejsce pod nocleg. Pomieszczenie miało co prawda tylko prowizoryczne drzwi, przez co temperatura w środku była równa tej na zewnątrz, ale ogólnie na komfort nie można było narzekać.
W drodze do pierwszego obozu spotykaliśmy dwóch irańskich przewodników, którzy, widząc nasze duże plecaki, szybko zorientowali się w sytuacji i usilnie nakłaniali nas do zawrócenia. Upierali się, że wejście na Demawend o tej porze roku jest bardzo niebezpieczne i możliwe wyłącznie z przewodnikiem. Dopiero prawie po godzinnej rozmowie i kilku telefonach do dyrektora bazy alpinistycznej w Polour, w końcu udało mi się przekonać Irańczyków, że nie potrzebujemy ich pomocy. Nie bez znaczenia w negocjacjach okazała się niesiona przeze mnie karta taternika i powoływanie się na historyczne zdobycze polskich himalaistów. Tłumaczyłem, że my Polacy jesteśmy bardziej odporni na zimno niż większość alpinistów. Taka argumentacja, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, w końcu przekonała naszych irańskich przewodników. Hasło “Jurek Kukuczka” potrafi otworzyć niejedne drzwi.
Akcja Górska
Następnego dnia (10 listopada) ruszyliśmy do obozu 2. Znajduje się tam schronisko wybudowane kilka lat temu. Trasa drugiego etapu, mimo że zdecydowanie krótsza zajęła nam prawie cały dzień. Podejście wynosiło raptem 1200 m, ale po drodze musieliśmy walczyć z głębokim śniegiem, który skutecznie hamował tempo marszu. Gdy w końcu dotarliśmy do celu okazało się, że i tam nie musieliśmy korzystać z naszych namiotów. Nocowaliśmy w jednym z pomieszczeń schroniska, które udostępnione są wspinaczom na zimę.
Wysokość powyżej 4200 m n.p.m. szybko dała o sobie znać bólem głowy, co skutecznie uniemożliwiało mi zaśnięcie przez całą noc. Następnego dnia, wychodzimy “na lekko” w kierunku szczytu, aby przyspieszyć aklimatyzację i przetrzeć szlak przed atakiem szczytowym. Podeszliśmy ok. 500 m w pionie, a następnie wróciliśmy do schroniska, gdzie po krótkich przygotowaniach do nocnego ataku szczytowego, wcześnie położyliśmy się spać.
Budziki nastawiliśmy na 1:30, choć jak zwykle w takich sytuacjach, nie był on potrzebny. Obudziłem się wcześniej i niecierpliwie oczekiwałem na sygnał zegarka. Gdy ten w końcu zadzwonił, z nieukrywaną radością zabrałem się za gotowanie wody i przygotowanie śniadania.
Droga na szczyt ze schroniska jest prosta technicznie (nie wymaga asekuracji) i widoczna niemal na całej swojej długości. Mając to na uwadze, po zjedzeniu śniadania i zaopatrzeniu się w gorącą herbatę, wychodziliśmy kolejno w kierunku szczytu. Schronisko opuściłem jako ostatni o godzinie 3.45 (czasu miejscowego). Na podejściu czułem się bardzo dobrze, a mróz angażował do szybkiego marszu. Dojście na wysokość 4600 m zajęło mi dwa razy mniej czasu niż dzień wcześniej. Zaczekałem tam na Maćka, wypiliśmy po łyku herbaty i ruszyliśmy do góry. Marek nie czuł się najlepiej i postanowił wrócić.
Atak szczytowy na Demawend
Droga na szczyt to ciągłe zmaganie z wiatrem i mrozem. Z niecierpliwością odliczam czas do wschodu słońca, wiem, że gdy to pojawi się na horyzoncie, zrobi się zdecydowanie cieplej i przyjemniej. W końcu pierwsze promyki docierają do nas zza grani, w tym momencie jesteśmy świadkami niezwykłego zjawiska. Na zachodzie widoczny jest wyraźny cień rzucany przez wierzchołek Demawendu. Zjawisko jest na tyle frapujące, że pomimo zimna ściągam rękawice, aby zrobić zdjęcia.
O 8.15 melduję się na szczycie, kwadrans po mnie dociera Maciek. Robimy pamiątkowe fotografie i po kilku chwilach zaczynamy schodzić. Z każdą minutą robi się coraz cieplej, teraz już bez pośpiechu napawamy się widokiem panoramy na okoliczne góry. Do schroniska dochodzę kwadrans przed 11, od startu minęło równo 7 godzin. Jeszcze tego samego dnia decydujemy się zejść do obozu 1, do którego docieramy późnym popołudniem.
Pożegnanie z Iranem
13 listopada żegnamy się z Demawendem, pokonując ostatni odcinek naszej górskiej drogi. Dalej czeka nas szosa, która prowadzi do Polour. Nieoczekiwanie, gdy jesteśmy w trakcie pakowania górskich “buciorów”, podjeżdża bus, z którego wychodzi kilku Irańczyków. Na nasz widok jeden z nich od razu cofa się do auta i krzycząc coś po persku, wyciąga ze schowka plastikowe kubki. Ktoś inny przynosi termos z herbatą, którą jesteśmy częstowani. Problemy komunikacyjne nie mają większego znaczenia, nasze bagaże szybko lądują w samochodzie. Nikt nie pozwoli nam pieszo schodzić do miasta. Robimy pamiątkowe zdjęcia i jedziemy razem z chłopakami, którzy, jak się okazuje, są częścią ekipy filmowej, która w okolicy kręci film pod tajemniczym tytułem “Wilk”. Jesteśmy nawet namawiani do czynnego udziału w ich przedsięwzięciu. Kariera aktora nie jest nam jednak pisana. W Polour udajemy się do bazy alpinistycznej, aby dopełnić formalności, związanych z wykupieniem pozwolenia na wejście na szczyt. W biurze przewodników tradycyjnie jesteśmy częstowani herbatą i … jabłkami. Śmiejemy się, że to na pewno import z Polski. Jeszcze tego samego dnia ruszamy w drogę powrotną do Teheranu.
Wyjazd okazał się bardzo trafną decyzją, przeżyliśmy niezapomnianą przygodę i poznaliśmy zupełnie inny, bardzo interesujący kraj. Sama akcja górska, ze względu na panujące warunki, okazała się wyzwaniem, któremu na szczęście udało się nam sprostać.
Zdobyte doświadczenie na pewno przyda się już w niedalekiej przyszłości…
Arek Pawłowski
autor relacji oraz zdjęć
Więcej zdjęć:
ten post był modyfikowany 10 lipca 2018 12:36